Jeśli męczy Was bezbarwna, generyczna telewizja, której pełno na platformach streamingowych, sięgnijcie po "The Curse". Serial Nathana Fieldera i Benny’ego Safdiego wypływa z autorskiej
Jeśli męczy Was bezbarwna, generyczna telewizja, której pełno na platformach streamingowych, sięgnijcie po "The Curse". Serial Nathana Fieldera i Benny’ego Safdiego wypływa z autorskiej wrażliwości. Z chęci burzenia reguł, a nie z konieczności zaistnienia, zarobienia lub ugruntowania bezpiecznej pozycji.
Kiedy twórca "Próby generalnej" i współreżyser "Nieoszlifowanych diamentów" łączą siły, teoretycznie nie może być inaczej. Machina telewizyjna zmieliła już jednak niejeden wielki talent i rozjechała masę ryzykownych projektów. Przymus wysokiej oglądalności i walki o przebodźcowanego widza nigdy nie był zresztą silniejszy. A jednak pojawiają takie osobliwe zjawiska jak "The Curse". Misternie dopracowane od strony formalnej i zrywające z przezroczystym stylem. Wchodzące na poziom meta i komentujące samą naturę oraz ograniczenia medium. Demaskujące współczesne podziały, konflikty i patologie, których nie da się wymazać optymistycznym, hollywoodzkim scenariuszem. Wyśmiewające ludzką hipokryzję i wybujałą ambicję, ale nie podmieniające portretu psychologicznego na karykaturę. Fielder i Safdie doskonale wiedzą, jak wykorzystać serialową formułę i uczynić ją na powrót nieoczywistą, świeżą, prowokującą.
"The Curse" przenosi nas do miasteczka Española w Nowym Meksyku, gdzie Whitney (Emma Stone) i Asher (Nathan Fielder) budują domy pasywne – przyjazne środowisku, oszczędzające energie budynki. Siegelowie troszczą się nie tylko o kwestie ekologiczne, ale i o dobro lokalnej społeczności, prawa i kulturę rdzennych mieszkańców czy sytuację ubogich migrantów. Małżonkowie chcą udokumentować i wypromować swoje szlachetne działania tworząc program dla stacji HGTV. W realizacji tego celu pomaga im producent Dougie (Benny Safdie), stary znajomy Ashera. Kolejne odcinki mają rozjaśniać ideę ekologicznych domów, pokazywać ich przyszłych rezydentów, ocieplać wizerunek miejscowości, a nade wszystko podkreślać zaangażowanie i pasję Siegelów. Słowem, show o zmienianiu świata i zmieniających go idealistach. Brzmi zbyt pięknie? "The Curse" przygląda się temu błyszczącemu obrazkowi i ściąga z niego grube warstwy brokatu. Pod spodem znajdziemy tonę złych emocji, niezręczności, wstydliwych sekretów, międzyludzkich napięć i newralgicznych pytań o kondycję współczesnej Ameryki.
O wyjątkowości serialu przesądza osobny styl wizualny i świadomie dziwaczna, ambientowa muzyka. Pozornie banalne sceny podglądamy tu jakby z ukrycia lub dystansu. Kamera obserwuje bohaterów przyczajona w sąsiednim pokoju, umiejscowiona za szybą, zasłoną czy innym przedmiotem. Rzadko widzimy twarze postaci na zbliżeniach, lecz dźwięki rozmów i tak wychodzą na pierwszy plan. Twórcy dają nam odczuć pewien dyskomfort i narzucają nienaturalną perspektywę. Wrażenie dopełniają kompozycje Johna Medeskiego – czasem wywołujące niepokój, innym razem puentujące absurd i żenujący charakter ekranowych zdarzeń. Forma idealnie pasuje do głównych bohaterów oraz delikatnie wykrzywionej rzeczywistości. Whitney i Asher mogą wydawać się otwarci, szczerzy i altruistyczni, niektóre z ich intencji są nawet szczytne, ale sprzedawana na potrzeby programu wizja rozmija się z prawdą. Nie całkowicie, bo małżonkom faktycznie zależy na projekcie życia a wiara w głoszone hasła bywa u nich komicznie naiwna. Myślenie o lokalnej wspólnocie, jej różnorodności i problemach zostaje jednak zdominowane przez osobiste potrzeby i egoistyczne motywacje.
Whitney chodzi z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Nazywa wszystko "pięknym" i "wspaniałym", lecz tak naprawdę pragnie się usamodzielnić, wybić i uwolnić od fatalnej reputacji rodziców. Asher nieudolnie żartuje i zgrywa sympatycznego, luźnego gościa, choć cierpi na masę kompleksów. Usiłuje dorównać swojej partnerce i stać się dla niej prawdziwą podporą. Podobnie Dougie, któremu nie zależy może na większej sprawie, ale na wyprostowaniu swojej biografii i kariery po tragicznym wypadku. Bohaterowie nie zdają sobie sprawy, jak mali, irytujący i niedojrzali są na co dzień, robiąc często wątpliwe moralnie rzeczy, by osiągać wymarzone cele. Twórcy przykładają im do twarzy lustro i obnażają wszystkie niedoskonałości, skazy, błędy. Jednocześnie każą się nam zastanowić, czy nie przypominamy czasem Siegelów. Kto nie dba dziś o autopromocję eliminując z przestrzeni publicznej niewygodne fakty? Kto nie wykazuje się choć odrobiną ignorancji w sprawach poprawności politycznej, równości i mniejszości? Kto nie żyje w komfortowej bańce oddzielającej go od systemowej niesprawiedliwości?
Nad działaniami i relacjami bohaterów wisi tytułowa klątwa, która dosłownie odnosi się do uroku rzuconego na Ashera. W planie metaforycznym oznacza natomiast silne przekonania, które narzucamy sobie sami lub które zostają nam wmówione. Determinują one nasze życie, stają się odpowiedzią na piętrzące się trudności i konflikty, uniemożliwiają racjonalną ocenę sytuacji. Asher wierzy, że został przeklęty i właśnie dlatego sypie się jego związek z Whitney. Z tego powodu słabnie pewność siebie, a wynajem eko-domów i metamorfoza miasteczka nie idą zgodnie z planem. Whitney jest przekonana, że może odciąć się od rodziców, zmienić z mężem okolice Españoli i przebić się dalej. Status telewizyjnej gwiazdy i ogólnonarodowego przykładu to w jej głowie realna perspektywa. Małżonkowie przypominają momentami zaprogramowane istoty niezdolne do żadnej autorefleksji i samokrytyki. Łatwo poddają się jakimś ideom i ślepo za nimi podążają, a przecież sami próbują zaszczepić własne pomysły i mentalność w najbliższej okolicy. "The Curse" brutalnie wytyka paradoksy ich osobowości, dwuznaczność postaw i toksyczność relacji. Głęboko wdrukowane przekonania prowadzą w końcu Whitney do wniosku, że mąż ją ogranicza i ściąga w dół, a Asha do przyznania, że jest problemem i musi się całkowicie podporządkować żonie. Wyraźna hierarchia i dominacja wypierają tu zdrowe partnerstwo i zdolność dialogu.
"The Curse" nie poprzestaje na zabawie formą, psychologicznych analizach i inteligentnym szyderstwie. Dorzuca też wnikliwe komentarze społeczne i autotematyczne. Serial traktuje o współczesnej Ameryce, w której nadal pierwsze skrzypce grają biali uprzywilejowani przedstawiciele klasy średniej, a liczne mniejszości muszą walczyć o swoje prawa i przywileje. Ilość ścierających się interesów i perspektyw uniemożliwia zbudowanie prawdziwej, egalitarnej wspólnoty. Siegelowie niby bratają się z rdzenną ludnością, Latynosami i imigrantami, ale nie zmagają się z kryzysem tożsamości i poczuciem krzywdy, bezrobociem i przestępczością ani bezdomnością i bezlitosnym prawem. Whitney dziedziczy ziemię i spory kapitał po rodzicach, podczas gdy lokalną społeczność rozrywają podziały klasowe, ekonomiczne i rasowe. Tylko bohaterowie mogą uczynić ze swojego życia atrakcyjny materiał telewizyjny, bo reszta niespokojnie czeka na spełnienie choćby cząstki amerykańskiego snu.
Serial Fieldera i Safdiego okazuje się wreszcie ostrą i bezwzględną diagnozą medium, które miało uczciwie pokazywać rzeczywistość, a tylko ją fabrykuje, ubarwia i wygładza na potrzeby twórców. Telewizja, której satyrycznym symbolem jest Dougie, nie chce służyć społeczeństwu i nieść szlachetnej misji. Woli kreować dyskusyjnych bohaterów i oferować podrasowany spektakl. W programie Whitney i Ashera nie ma prawdziwej Españoli i Ameryki, nie ma nawet prawdziwych ludzi. Wszystko wygląda porcelanowo, sztucznie i bezdusznie. Finałowy odcinek "The Curse" – triumf groteski i absurdalnego humoru – sugeruje niewyobrażalną karę za manipulacje i przewinienia Siegelów, ale trudniej uwierzyć, że ktoś osądzi telewizję za jej codzienne grzechy. Jedyna nadzieja w takich autorach jak Fielder i Safdie, którzy rozumieją dwuznaczną naturę medium i potrafią je skrupulatnie rozliczyć. Za pieniądze wielkich stacji i studiów, ku uciesze widowni zmęczonej ustawionymi programami i odrealnionym przekazem.